W tym roku postanowiłem wybrać się ponownie na wyprawę rowerową do Częstochowy organizowaną przez bocheńskie PTTK. Impreza była zaplanowana na 2-5 lipca, jednak gdy się okazało, że na wyprawę pojedziemy tylko w 3 osobowym składzie, padła propozycja by trasę pokonać w 3 dni. Pierwszego dnia mieliśmy jechać z sakwami do Podlesic (około 100 km), drugiego dnia już bez bagażu pojechać do Częstochowy i wrócić do Podlesic (110-115 km) i trzeciego dnia wrócić do domu. Jakoś tydzień przed wyprawą okazało się, że na wyjazd zostało już nas tylko dwóch, zgłosiła się co prawda jeszcze jakaś kobieta ale z dwoma facetami nie chciała jechać. Przygotowałem się więc na wyjazd, a tu nagle dzień przed wyjazdem nieszczęście, mój znajomy nie da rady w piątek ze mną ruszyć na wyprawę:(, pojawiła się alternatywa w postaci wyjazdu z inną grupą w dniach 7-10 lipca, ale w środku tygodnia nie bardzo mogłem, więc koniec końców postanowiłem jednak jechać w zaplanowanym terminie.
Skoro jechałem sam, to mogłem swobodnie planować trasę, postanowiłem więc, że pierwszego dnia dojadę możliwie najkrótszą i najłatwiejszą drogą do samej Częstochowy, a potem poświęcę dwa dni na powrót już przez serce Jury. Około 7 rano ruszyłem na trasę, pierwsze kilometry doskonale znanymi mi drogami pokonywałem dość szybko. Jechałem przez Ruszczę, Dojazdów, Luborzycę i Wilków do Słomnik, już pierwsze niewielkie jeszcze podjazdy pokazały mi, że łatwo nie będzie i że będę musiał zaprzyjaźnić się z miękkimi przełożeniami. W Słomnikach zrobiłem postój na kilka fotek i po kilkunastu minutach ruszyłem dalej. Postanowiłem bocznymi drogami dostać się do Miechowa, moja trasa miała zawierać dwa odcinki szutrowe i całkiem sporo niewysokich ale dość stromych górek. Pierwszy odcinek szutrowy okazał się asfaltem, więc pokonałem go bez problemu, ale kolejny odcinek był już szutrowy i strasznie nierówny, niestety na tym odcinku (chyba) przydarzyło mi się nieprzyjemne zdarzenie, zgubiłem statyw do aparatu, który miałem przytroczony do sakwy. Chwilę zastanawiałem się czy nie wrócić i go nie szukać, ale stwierdziłem, że mógł mi spać też wcześniej i nie jestem pewnym czy to było na tym szutrze, a tu droga do Częstochowy daleka, więc odżałowałem stratę i po prostu pojechałem dalej. Około godziny 10 odpoczywałem sobie na rynku w Miechowie, wcześniej zakupiłem sobie jeszcze mapę Wyżyny Miechowskiej, żeby mieć lepszy pogląd na sytuację.
Do Miechowa trochę sobie drogę skróciłem, ale teraz postanowiłem realizować trasę zaplanowaną przez PTTK. Pojechałem, więc najpierw do Charsznicy, a potem ruszyłem na Żarnowiec, na tym odcinku jechałem wybitnie z wiatrem, do tego teren nie był specjalnie trudny, więc dość szybko pokonałem kolejne 17 kilometrów i dojechałem do Żarnowca. Tam zatrzymałem się pod mini kopcem Kościuszki. Gdy tak sobie samotnie jechałem, to miałem sporo czasu na przemyślenia i doszedłem do wniosku, że zaplanowana przeze mnie turystyczna droga powrotna omija zamek w Smoleniu, wpadłem więc na pomysł, że zaliczę go teraz. Oznaczało to co prawda zmianę zaplanowanej trasy, ale postanowiłem pomysł zrealizować. Najkrótsza droga na Smoleń prowadziła przez las w miejscowości Udórz, co więcej w tym lesie znajdowały się ruiny zamku Udórz z XIV/XV wieku, a pod tym zamkiem jeszcze nigdy nie byłem, więc mimo spodziewanych trudności w postaci niepewnej drogi i sporych przewyższeń postanowiłem jechać.
Droga pod górę do lasu nie była specjalnie ciężka, co więcej w lesie znajdowała się szeroka, solidnie ubita droga, którą bez przeszkód dotarłem pod wzgórze na którym znajdowały się ruiny. Samo podejście okazało się mega strome, więc zostawiłem rower i poszedłem zwiedzać. Z zamku - strażnicy pozostały tylko kawałki murów, ale miejsce w którym zamek się znajdował jest naprawdę malownicze. Następnie dalej kontynuowałem jazdę w kierunku zamku Smoleń, przez las przejechałem bez problemu, ale za lasem pojawiły się poważne podjazdy. Najcięższy okazał się podjazd z Kąpieli Wielkich do Kapionek, asfalt był beznadziejny, do tego stromizna spora i coraz mocniej zaczęło dogrzewać. Potem nastąpił zjazd do drogi 794, ale później pod zamek Smoleń znów musiałem się wspinać, w rezultacie pod zamek dojechałem mocno zmęczony. Sam zamek doczekał się w ostatnich latach gruntownej odnowy, gdy byłem tu z żoną w 2011 to była to kompletna ruina, gdy pojawiałem się tu później, to trwały prace, teraz prace są już praktycznie na ukończenia, a na zamku dużo się zmieniło. Odbudowano część murów, powstał piękny taras widokowy na odbudowanej wieży, zamek naprawdę warto odwiedzić, tym bardziej, że prace chyba jeszcze nie zostały ukończone i nikt na razie jeszcze wpadł na pomysł pobierania opłat za wstęp na zamek.
Z Smolenia zjechałem sobie do Pilicy, gdzie zrobiłem przerwę obiadową połączoną z dłuższym odpoczynkiem. Jednak w końcu musiałem ruszyć, grzało już niemiłosiernie a ja pokonałem dopiero 90 km (w wersji optymistycznej miałem przejechać 150 km). Za Pilicą podjechałem pod cmentarz wojenny w Biskupicach, a potem odbiłem na Żerkowice, Skarżyce, a następnie na Morsko i Włodowice. Drogi te już znałem z przejazdu w 2013 r., ale ilość podjazdów jednak mnie mocno zaskoczyła. Do Włodowic dojechał bardzo mocno zmęczony i znów musiałem sobie dłużej odpocząć. Po przerwie przejechałem przez Włodowską Górę, koło cmentarza wojennego w Kotowicach i dojechałem do drogi na Żarki. Do Żarek miałem kilka odcinków zjazdów, ale solidne podjazdy też mi po drodze wyskoczyły. Tuż przez Żarkami zatrzymałem się jeszcze pod ruinami kościoła św. Stanisława, w tym miejscu ścierają się ze sobą również dwie jurajskie płyty w rezultacie czego postała piękna platforma widokowa. Dalej już był tylko zjazd do Żarek, gdzie na rynku zrobiłem zrobiłem sobie przerwę na lody - na liczniku w tym miejscu miałem 122 km.
Przede mną pozostawała jeszcze jedna spora trudność, a mianowicie podjazd do Biskupic koło Olsztyna. Podjazd w zasadzie zaczyna się już w Żarkach, droga od razu pnie się do góry. Nigdzie nie ma dużej stromizny, ale w zasadzie cały czas trzeba kręcić pod górę, jest co prawda kilka krótszych zjazdów, ale po nich zawsze następuje kolejny podjazd. Na ostatniej prostej przed Biskupicami, na kilku procentowym podjeździe prowadzący otwartym terenem po kiepskim asfalcie o mały nie umarłem. Potem na szczęście nastąpił zjazd do Olsztyna, gdzie musiałem się zatrzymać. Było gorąco jak na patelni, ja wypiłem już tak dużo, że nie bardzo mogłem więcej, moją formę poprawiła woda z fontanny na rynku, dzięki której trochę się ochłodziłem. Z Olsztyna do pozostawało mniej niż 20 km, po przerwie wsiadłem więc na rower i ruszyłem w kierunku Częstochowy drogą DK46, kawałek musiałem przejechać ruchliwą szosą, ale potem zjechałem na ścieżkę rowerową, którą dotarłem do znaku Częstochowa, zrobiłem szybką fotkę i przez strefę przemysłową ruszyłem do centrum. Około 18:30 zaparkowałem rower na Starym Rynku pod znakiem oznaczającym początek lub koniec pieszego szlaku Orlich Gniazd, jeszcze tylko przejazd Alejami NMP i po kilku minutach byłem u stóp Jasnej Góry. Na deptaku pod klasztor pusto, sezon pielgrzymkowy jeszcze się nie rozpoczął, zrobiłem więc szybką fotkę, chwilę sobie dychnąłem i ruszyłem na poszukiwanie noclegu.
Pierwszy mój typ to Schronisku Młodzieżowe na ulicy Jasnogórskiej, dojechałem na miejsce, wchodzę przez drzwi z napisem internat, ale w środku nikogo nie ma. Próbuję dzwonić na numer podany na stronie www, ale jakby był wyłączony. Opuszczam więc internet i dzwonie na camping Oleńka na którym nocowałem z PTTK, ale tam brak wolnych miejsc:(. Postanawiam sprawdzić w Domu Pielgrzyma jadę pod Jasną Górę, patrzę a tu napis "Hale noclegowe - recepcja", postanawiam sprawdzić i po chwili mam już nocleg na dziś.
Myję się, przebieram i idę najpierw na Jasną Górę, a potem do sklepu na zakupy - na szczęście Żabka jeszcze czynna (jest już prawie 21:00). Wracam do pokoju, okazuje się, że nikogo mi nie dokwaterowano i sam sobie śpię w 5-osobowym pokoju.
Pierwszy dzień wyprawy okazał się strasznie trudny, długi dystans i upał dały mi ostro w kość. Etap miał charakter wybitnie tranzytowy, ale wprowadzony przeze mnie fragment zwiedzania wydłużył i mocno utrudnił mi trasę. W rezultacie do Częstochowy przyjechałem później niż zakładem i do tego mega zmęczony. Ostatecznie na liczniku zanotowałem niecałe 160 km, ale wyłączyłem go w Pilicy, gdy szukałem miejsca na zjedzenie obiadu i potem pod schroniskiem na Jasnogórskiej, gdy myślałem, że tu będę nocował. Przejechałem, więc pewnie jakieś 162-163 km - to bardzo dużo jak na podróż z sakwami, rok temu podobny dystans pokonałem do Sandomierza, ale wtedy na lekko i po płaskim terenie.